Bo to wszytko to był spontan
Wszystko zaczęło się spontanicznym pomysłem o wyjeździe dosłownie gdzieś. Tylko gdzie??? No tak, na północy jeszcze mnie nie było, więc oczywistym wydawał się być ten wybór. I jak północ to… Norwegia, piękna fiordowa Norwegia. Czemu? Bez jakiegokolwiek realnego powodu, tak o trzeba odwiedzić nowy kraj. Oczywiście cena lotów bardzo zachęcała. Teraz tylko zebrać ekipę, kupić loty i gotowe. Ale czy na pewno?
Problemy przedwyjazdowe
Świetnie, Natalia chętna, Łukasz z Anią też. Nie było łatwo znaleźć chętnych na ‘za tydzień’ i to jeszcze na tak specyficzny wyjazd. Niemniej udało się. Tylko co dalej? Lecimy na 5 dni. Oslo? Bezsens, daleko się jedzie na fiordy. Gdzie jeszcze latają samoloty z Polski? Bergen. Tak! To jest dokładnie to. Co prawda latają tylko z Gdańska i 10 razy drożej niż do Oslo, ale stwierdziliśmy, że to musi być tego warte. Oczywiście, to jest wrzesień, możemy przyoszczędzić na noclegach - namiot. Dokładniej rzecz ujmując, dwie osoby w namiocie + dwie w aucie. Tutaj pojawiło się następne wyzwanie, czyli znalezienie auta, w którym bez problemu wyśpią się dwie osoby.
Samochód
Tyle, że okazuje się, że znalezienie auta w Norwegii bez karty kredytowej graniczy z cudem. Wiele telefonów, rozmyślań, przeszukanych wypożyczalni. Cena magicznie przestała być problemem, patrzyliśmy na warunki wypożyczenia. Karta, karta, depozyt 5 miliardów, karta, karta. Wszystko wskazuje na to, że jednak musimy odwołać wyjazd… Ale czy na pewno? Ostatnia szansa, znajoma mieszkała w Norwegii i mówi, że tam świetnie funkcjonuje taka aplikacja do car-sharingu. Pobieram, sprawdzam. Jest! Bez karty kredytowej, za niewielkie pieniądze, odbiór z lotniska. Spełnienie marzeń. Jakie bierzemy auto? Oczywiście elektryczne, w końcu my chcemy mieć przygody. Żadne z nas nie miało pojęcia, jak to się ładuje, jak się tym jeździ i co najważniejsze, czy na nasze potrzeby życia w dziczy to jakkolwiek się sprawdzi. Wszyscy odradzają, ale co trzeba się przekonać na własnej skórze. Zawsze na plus, że zaoszczędzimy na paliwie.
Pakowanie
Przyszła pora na logistykę. Okazuje się, że tego typu wyprawa traperska wymaga dużo organizacji. Co trzeba ogarnąć? Namiot jest. Maty do spania - jedna pożyczona od kolegi w ostatni dzień przed wyjazdem, inne od koleżanki. Co ciekawe jedna akurat była dziurawa i musieliśmy ją skleić. Jeszcze śpiwory, ale dobra każdy jakieś ma. Komfort +10 stopni, ale przecież będzie ciepło… Celem było, to żeby spakować się jak najmniej objętościowo. W końcu mamy tylko jeden bagaż rejestrowany na naszą czwórkę…
Jedzonko
Pierwsze co nam każdy powiedział o Norwegii - ekstremalnie drogie jedzenie. My na szczęście mieliśmy na to pomysł. Liofile + jetboil. Genialne i proste, trzeba tylko zamówić, trochę zapłacić, ale i tak mniej niż za jedzenie na miejscu. Spakowane.
Logistyka
Teraz tak. Każdy dojeżdża z innej części Polski. Ja z Wrocławia, Natalia z Bielska, Ania z Łukaszem z Krakowa. Część moich rzeczy też była w Bielsku, więc musiałem przemyśleć wcześniej co Natalia ma mi wziąć. Uwierzcie, pakowanie z trzech różnych miejsc jednocześnie jest bardziej skomplikowane niż sądziliśmy.
Gdańsk
Spotykamy się w Gdańsku, a no właśnie, bo przecież jeszcze potrzebujemy po gdzieś przespać tą jedną noc. W końcu wylot jest w sobotę z rana. Nie ma problemu, mam przyjaciółkę, która tam mieszka, zawsze chętnie przygarnia mnie bezdomnego ze znajomymi. Jednak w piątek ma już gości… Cholera. Następny trop. Ania ma przyjaciółkę mieszkającą pod Gdańskiem, może nas przenocować. Uff… Spotykamy się o 23 na dworcu, skąd Boltem dobijamy do domu wspomnianej przyjaciółki. O północy szybka reorganizacja i ważenie bagażu. Co bierzemy, co zostawiamy, jakaś część jedzenia musiała zostać. Słoiki okazały się być zbyt ciężkie. Niemniej, mamy to. Wszystko spakowane co do kilograma. Tata koleżanki nas podwiezie rano na lotnisko. Łatwo, gładko poszło.
Lecimy nie śpimy
Rano kawka, śniadanko i jazda. Było wcześnie, musieliśmy jeszcze zarejestrować bagaż. Dotarliśmy na lotnisko. Pierwsza wiadomość. Zakaz przewożenia dronów. Oczywiście, że mam drona. Jakżeby inaczej. Myślę, że uda się przemycić, ale stres był. Wolałbym go nie stracić. Następna wiadomość, tym razem WizzAir pisze bezpośrednio do mnie.
Twój lot został opóźniony o 6 godzin
Przepraszam, ILE?! 6 godzin?! No nic musimy czekać, nie ma wyjścia. Problem jest taki, że jesteśmy umówieni na odbiór auta, tracimy cenne norweskie godziny, a akurat był to dzień z najpiękniejszą pogodą. Narodził się jeszcze jeden poważny problem. Jak ogarnąć butlę z gazem? Mieliśmy dolecieć o 15:00 i na spokojnie podjechać do sklepu kupić. W Norwegii w niedziele wszystkie sklepy są nieczynne. Okazuje się jednak, że w sobotę pod przymusem zamykają się o 18:00. Planowo będziemy o 17:00 na miejscu. Fajnie, ale trzeba odebrać bagaż, auto, samolot musi nie spóźnić się bardziej i jeszcze z lotniska do sklepu jest 10min drogi. Wykonalne? Oczywiście, że nie. Ale… W końcu doczekaliśmy się na boarding. Wchodzimy zmęczeni za bramki, mamy już dosyć tego miejsca. Już przed schodkami do samolotu i wtedy technik macha, że mają nas zawijać z powrotem na lotnisko. Coś zepsuło się bardziej niż myśleli. Ludzie byli zbulwersowani. Po wyjściu z gate’a poczekaliśmy 10min i zaczęli nas ładować znowu. Na szczęście tym razem już skutecznie. Niemniej wszyscy złożyliśmy srogą reklamację. A no i drona też udało się przemycić. Łatwizna.
Północny ląd
Wylądowaliśmy. Która godzina? 17:41. Świetnie, mamy 19 minut, żeby odebrać bagaż, samochód i jeszcze przejechać 10 minut drogi do sklepu. Tutaj trzeba wspomnieć, że i tak bardzo nam się poszczęściło, bo pani na lotnisku usłyszała nasze problemy i postanowiła nam pomóc. Polka mieszkająca w Norwegii od 10 lat, zdradziła nam sekret, że ten jeden jedyny sklep jest do 18:00 i kupimy tam butlę. Inne były już dawno zamknięte. Plan jest następujący: Ania z Łukaszem odbierają bagaż (zarejestrowany na mnie, tak, właśnie w ten sposób sprawdziliśmy organoleptycznie, że da się odebrać nie swój bagaż) a my z Natalią lecimy po auto i butlę. Lotnisko. Na miejsca, gotowi, start! Pełny gaz. Jak wyjść z lotniska? Gdzie jest ten parking? Jak odebrać to auto? Podbiegliśmy z Natalią pod samochód. Okazało się, że odbiera się go przez tą samą aplikację co rezerwowaliśmy. Zdjęcie z każdej strony, szybki opis jakiś zarysowań i otwieranie zdalne (fajny bajer nie powiem). Kluczyki były w schowku. Jesteśmy o krok dalej. Dobra tylko ja muszę tym autem ruszyć. Jak? Za cholerę nie jesteśmy w stanie na to wpaść. Okazało się, że za pierwszym razem trzeba było użyć jakiejś szalonej kombinacji guzików. Nieważne. Ruszamy. Jakimś cudem na zegarku 18:52, a GPS pokazuje 5min do sklepu (wcześniej liczył wyjazd z lotniska a parking jednak był poza). Damy radę, wbiegamy do sklepu, prosimy spokojnego przystojnego Norwega o butlę i zapaliczkę. Dokładnie 18:58 wychodzimy ze sklepu i wysyłamy na grupę zdjęcie z naszymi zdobyczami. Kolejny sukces. Luz blues.
Pierwszy wieczór
Szczęśliwi wracamy po pozostałych na lotnisko, którzy w tym czasie ‘ukradli’ mój bagaż. Ruszamy. Dokąd? Nie mamy celu. Jedziemy przed siebie. Auto było wyjątkowo wypasione, muszę przyznać. Oczywiście musiałem obczaić wszystkie możliwe opcje i guziki. Najbardziej wypasione wydawała się automatyczna kontrola pasa ruchu. Auto jeździło samo. No dobra, z rondami miało problem (nie pytajcie skąd wiem). Szybkie zakupki spożywcze. Sklep spożywczy o dziwo do 21:00. Faktycznie, jedzenie drogie. Jedziemy spróbować naładować auto. W okolicy jest Tesla Supercharger. Oczywiście, że jedziemy tam. Prestiż. Ładowanie okazało się być prostsze, tańsze i szybsze niż się jakkolwiek spodziewaliśmy. Jak rasowi menele zjedliśmy nasze zrobione liofile na Superchargerze, ubrani jak ludzie lasu, wśród innych ładujących się Tesli za grube dolary. Bez pomysłu gdzie śpimy, jak śpimy, jednak szczęśliwi, że tam jesteśmy. Było przepięknie. Przyszła pora poszukać miejsca na nocleg. Noc nie ułatwiała sprawy. Znalazłem jednak jedną drogę, ślepą, prowadzącą wgłąb góry. Jedziemy tam. Trochę auto się zagrzebało. Cofam. Dobra to może tam? Nie. To może gdzie indziej? I nagle, naszym oczom ukazała się piękna polana z prześlicznym widokiem na fiord. Zostajemy. Nie było dyskusji. Zaczęliśmy się rozbijać, godzina 22:30. Widzimy nadchodzące światło… To był właściciel. Stwierdziliśmy, że po nas. Musieliśmy jednak wyglądać wyjątkowo tragicznie po tym całym dniu (byliśmy skrajnie zmęczeni) i gość pozwolił nam zostać. Chciałem mu dać nasze polskie kabanosy w podzięce, ale wszyscy mnie wyśmiali. Bardzo miły człowiek. Powiedział, że całe szczęście, że nasz zauważył, bo tutaj polują jego sąsiedzi codziennie z rana i mogliby nas postrzelić. Świetnie :))
Dzień drugi
Spanie w aucie było zaskakująco wygodne. Widok z rana był nieziemski. Pan właściciel wykarczował tam krzaki i to dzięki temu widok był na calutki fiord. Nie chcieliśmy się stamtąd ruszać. Jednak czas na kolejne przygody. Mycie w strumieniu, pyszna kawka i spakowani z powrotem do Hyundai’ja. Jedziemy dalej, dzień jest piękny, a przed nami kolejne przygody. Zwiedziliśmy piękne wodospady, zapierające dech w piersiach ‘kaniony’ i fiordy, masę fiordów. Udało się też coś polatać dronem. Owce, domki i woda, wszędzie spadająca woda. Kierowaliśmy się od jednego Superchargera do drugiego. W pewnym momencie mieliśmy jakieś 40% baterii i dłuuuugi tunel przed nami. Jedna ładowarka była przed a druga zaraz za. Stwierdziliśmy, że bez problemu dojedziemy do tej drugiej. Nie przewidzieliśmy jednak, że ten tunel miał z 40km i do tego cały czas był delikatnie pod górkę. Bateria zaczęła niemiłosiernie uciekać. W pewnym momencie mówię do Łukasza:
Przecież to musi mieć coś w stylu rezerwy. Na pewno jest jakeś zapasowe 10% baterii na takie ewentualności.
Otóż nie. Jak auto pada to pada i koniec, a my niemiłosiernie dobiliśmy do 10% baterii. Wszystko co tylko się dało zostało wyłączone. Wszystkie systemy, ogrzewanie, nawet światła. Szanse na to, że dojedziemy były wyjątkowo marne. Nagle jednak sytuacja się odmieniła. Tunel zaczął delikatnie być z górki. To wystarczyło. Nauczyliśmy się, że nasze auto potrafi ładować akumulator jadąc w spadku i to ku zaskoczeniu wszystkich nawet działa. Zajechaliśmy na stację z 7% baterii jak prawdziwi szefowie. Od tej pory już uważaliśmy na baterię.
Wtedy zaczęły nam się trochę krzyżować plany pogodowe. Zaczęło ostro lać. Woda w tym kraju spadała dosłownie zewsząd. Mieliśmy zapisane jedno fajne miejsce na spanie. Luksusowa toaleta, z wielkim oknem na rzekę. To okazał się być strzał w dziesiątkę. Komfort jaki dało nam umycie się w zlewie był niesamowity. Co więcej, mogliśmy się tam trochę wysuszyć. Na chwilę przestało padać to udało nam się rozbić też namiot. Całą noc padało nieubłaganie, jednak namiot wytrzymał. Polecam Decathlon (miejsce na waszą reklamę). Rano suszyliśmy dosłownie wszystko. Grzanie w aucie włączone na maksa, wentylator na full i lecimy. Nawet namiot udało nam się wysuszyć. Tego dnia stwierdziłem, że moje buty to jednak są do niczego. Przemakały nawet w delikatnym deszczu. Postanowiłem kupić nowe. Akurat przejeżdżaliśmy przez jakieś miasteczko i udało mi się niedrogo kupić coś fajnego (porządny sprzęt jest wyjątkowo tani w tym kraju). Wypiliśmy kawkę w pięknym miejscu. Zaopatrzyłem się w kolejne ziarna do kolekcji i ruszyliśmy dalej. Postanowiliśmy wybrać się zobaczyć kolejną piękną wioseczkę. Mieliśmy dwie opcje, tunel lub stara droga wijąca się przez góry. Odpowiedź wydawała się oczywista. Im wyżej byliśmy tym zaczynało robić się zimniej i zimniej, ale krajobraz wynagradzał wszelkie niedogodności z nawiązką. Podświadomie szukaliśmy też miejsca na nocleg. Mimo, że spoty były perfekcyjne, to w nocy nie przeżylibyśmy z zimna. Auto nieubłaganie pokazywało temperaturę poniżej zera, a nasze śpiworki na +10 stopni wydawały się nie być wymarzoną warstwą ocieplenia. Jechaliśmy, rozglądaliśmy się, było jak na innej planecie. I wtedy naszym oczom ukazał się on. Dumny, piękny, niby monumentalny. Lodowiec. Warto tutaj wspomnieć, że jadąc do Norwegii miałem kilka rzeczy na bucket liście które koniecznie chciałem zrobić. Jedną z nich było właśnie chodzenie po lodowcu.
Chodźcie idziemy. Blisko to jest przecież.
Otóż to nie było blisko. Jak zawsze w górach odległość zwodzi, tutaj nie było wyjątku. Szliśmy dosyć długo, po bagnistym podmokłym terenie, ubrani we wszystkie możliwe warstwy. Oczywiście byłem ze wszystkich najbardziej do przodu i chętny. Nowe nieprzemakalne buty dawały wymarzony komfort. Idziemy i idziemy. W pewnym momencie Ania z Łukaszem zostali na tyle z tyłu, że już ich nie widzieliśmy. Trzeba podkreślić, że nie było tam ani żywej duszy, ani żadnego szlaku czy nawet ścieżki. Czyste hasanie na przełaj. Wydawało się, że idzie świetnie. Morale były różne, jednak moje niezniszczalne z konkretnym celem w głowie. Szedłem sobie jak gdyby nigdy nic i nagle…
Plum.
Dokładnie tak. Wpadłem po pas do lodowatej wody świeżo spływającej z lodowca. Ani nieprzemakalne spodnie, ani nieprzemakalne buty w tym przypadku nie mogły nic pomóc. Ewidentnie producent nie przewidział wlewania wody od góry. Zimno. Bardzo zimno. Szybka orientacja w sytuacji. Co dalej? Byliśmy gdzieś w połowie drogi (tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia). Ani tu wracać ani rezygnować. Jedno wiadomo, fajnie byłoby dotknąć tego lodowca. Podjąłem decyzję, ze idziemy dalej. Trzeba być twardym a nie miękkim. Dopóki się ruszałem, nawet nie czułem zimna. Rozbawieni sytuacją, byliśmy coraz bliżej. Cel był już naprawdę blisko. Tyle że pojawił się następny problem…
Natalia, bo tutaj jest rzeka.
I to była prawdziwa rwąca rzeka z krwi i kości, która nieubłaganie wiła się przed nami. Nie było żadnych płytszych fragmentów, po których dałoby się przejść suchą stopą. Co dalej? Ja już i tak byłem mokry, więc mi to obojętne. Łukasz też podłapał temat zdobycia celu, jednak dziewczyny stwierdziły, że robimy tutaj selfie i one idą się grzać. Tak więc męska wyprawa. Przeszliśmy jak rasowi traperzy, samym środkiem, w rwącej wodzie po kolana. Jeden nieumyślny krok i cały jesteś w świeżo rozpuszczonym lodowcu o temperaturze nieco powyżej zera. Nie wpadliśmy. Cel został osiągnięty. Lodowiec nie tylko zdobyty, ale i polizany. Woda z lodowca wypita, czekolada zjedzona. Łatwo poszło.
Na koniec, tak może na dobicie, chociaż byliśmy przeszczęśliwi okazało się że dało się dużo łatwiej dojść do drogi, zupełnie suchą nitką. Byliśmy przy aucie szybciej niż dziewczyny, które zawróciły jakieś pół godziny wcześniej. Zmarznięte, ale koniec końców też szczęśliwe. Grzanie full, ostatnie ciepłe ciuchy wyjęte i lecimy dalej.
Zjechaliśmy z urokliwej drogi i wylądowaliśmy w pięknym fiordzie. Nocleg nad samą wodą z widokiem zapierającym dech w piersiach? Bardzo proszę. Nie przewidzieliśmy tylko jednej rzeczy. Zerwała się nawałnica. Wiatr, ulewny deszcz. Namioty nie lubią takich tematów. Dziewczyny daliśmy do auta, tam było bezpiecznie, a my przyszpililiśmy namiot wszystkimi możliwymi sznurkami i śledziami. Nawet do pobliskich krzaków. Nastał mrok. Wiatr dął niemiłosiernie, a ja lekko nerwowo sprawdzałem jego prędkość, jednocześnie z limitem km/h przy jakich mój namiot był testowany przez producenta. Ku przerażeniu nas obydwu, te wartości bardzo się pokrywały. Wypadałoby wziąć wszystko i władować się do dziewczyn do auta. Tylko komu by się chciało wychodzić na tą nawałnicę i bardzo niekomfortową ilość stopni Celsjusza. Namiot zaczynał uginać się do takiego stopnia, że jego ściana mnie dotykała.
Nie no Tymek, przecież on na luzie wytrzyma.
Łukasz był oazą spokoju, a przynajmniej za takiego się podawał. Później przyznał mi, że nigdy nie spał jeszcze w namiocie. Na tym wyjeździe był jego pierwszy raz. Co ciekawe jego brak doświadczenia, a co za tym idzie pewność siebie (nie wiedział, że sytuacja była naprawdę groźna, a ja przeżyłem sławną powódź na Openerze, więc wiedziałem, że sytuacja nie jest stabilna) pozwoliły przetrwać nam do rana. Muszę przyznać, że za dużo nie spałem tej nocy. Rano obudził nas piękny poranek z jeszcze cudowniejszym widokiem. Wtedy poczuliśmy, że było warto. Zmarznięci, głodni, ale szczęśliwi. Łatwo poszło.
Dzień trzeci
Przy śniadanku i pysznej kawce zrobiliśmy naradę co robić dalej. Jasne było, że należy powoli wracać, w końcu następnego dnia mieliśmy lot powrotny, a przed nami jeszcze dłuuugie kilometry krętych górskich dróg w deszczu. Jednak stwierdziliśmy jednogłośnie, że chcemy wracać tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, a nie tunelem, mimo że byłoby zdecydowanie szybciej. Kto by się tam śpieszył. To była jedna z lepszych decyzji. To samo miejsce jednak w pięknym słońcu to zupełnie inne doświadczenie. Ten dzień prawie cały spędziliśmy w samochodzie, zatrzymując się na piękne widoki i liofile. Śpiewaliśmy sobie jakieś piosenki, żeby czas leciał nam milej i śmialiśmy się z głupot. Dojechaliśmy do następnego miejsca, w którym moglibyśmy pojechać szybką drogą, którą już znamy lub starą, krętą. Ku zaskoczeniu nikogo wybraliśmy to drugie. Do Bergen dojechaliśmy już naprawdę zmęczeni. Ja po nieprzespanej nocy i 8h za kółkiem byłem lekko nie do zniesienia, nie powiem, że nie. Lało, wiało i było zimno, bardzo zimno, a my nie mieliśmy pomysłu gdzie rozbić namiot. Spanie w czwórkę w małym sedanie nie brzmiało kusząco, a rozbijanie namiotu w deszczu i pakowanie mokrego do samolotu - jeszcze mniej.
Znalazłam nocleg na jakimś campingu, taki domek, za jakieś 50zł od osoby.
Ania nas uratowała. Ja byłem niekoniecznie przekonany, muszę przyznać, ale jak już dotarliśmy… Oj bardzo byłem jej wdzięczny. Noc suchym, wykąpanym i ciepłym była nad wyraz przyjemna.
Rano wstaliśmy wcześnie i pojechaliśmy zwiedzać Bergen. Jakieś szybkie zakupy, magnesy, kartki i pojechaliśmy oddać auto na lotnisko. Obyło się bez większych problemów, lot też przebiegł tym razem pomyślnie. Dron ponownie został przemycony. Przylot w nocy, szybkie jedzenie w McDonaldzie i nocny pociąg do Wrocławia.
I teraz skąd się wziął tytuł tej opowieści? Otóż kilka dni poźniej wpłynęły na nasze konta odszkodowania od WizzAir za opóźniony lot. Były na tyle duże, że praktycznie pokryły koszty całego wyjazdu. Takiego sponsoringu to jeszcze nie mieliśmy. Dzięki WizzAir, to było milutkie. Łatwizna.
Przyjechaliśmy o 5 rano i jak gdyby nigdy nic poszliśmy na 8 do pracy…